Gazety, telewizja i wszystkie pozostałe media ogłosiły wczoraj czarny poniedziałek. Po takiej „reklamie” spodziewać się można było rano napływu zleceń sprzedaży kolejnej fali wystraszonych inwestorów. Jeszcze wczoraj przed zakończeniem sesji, można było mieć nadzieję, że indeksy amerykańskie odrobiły większość panicznych strat z otwarcia, ale dziś rano okazało się, że S&P500 spadł jednak prawie 4 proc. Zatem fala spanikowanych sprzedających nie trafiła rano na większy popyt. Dotyczy to spółek średnich i małych, bo WIG20 zachował się spokojnie.
Otwarcie wypadło w okolicy wczorajszego zamknięcia i w miarę upływu czasu inwestorzy nabierali odwagi do zakupów. Indeksy europejskie kierowały się już wyraźnie w górę, ogłaszając tym samym koniec paniki. Wczoraj media upatrywały przyczynę spadków w kiepskim stanie chińskiej gospodarki i bardzo złych perspektywach dla niej. Tymczasem te złe perspektywy to przyszłość, która wcale nie jest taka pewna. Około południa wpłynęła informacja o obniżce stóp procentowych w Chinach. Giełdy poszły śmielej w górę.
Około 14-tej doszło do przesilenia. Inwestorzy, którzy złapali okazję w dołku paniki przystąpili do realizacji zysków. WIG20 osunął się i zamknął zaledwie 0,7 proc. wzrostu, podczas gdy np. paryski CAC40 zamknął dzień +4,7 proc. Słabość naszej giełdy na tle innych jest ewidentna.
Gdyby nie ta słabość można by się pokusić o bardzo optymistyczną prognozę na najbliższe sesje. Wygląda bowiem na to, że mieliśmy do czynienia z samonapędzającą się paniką. Handel jest zautomatyzowany, inwestorzy mają do dyspozycji narzędzie stop-loss, które uruchamia sprzedaż w przypadku spadków. Spadki napędzają się same. Zlecenie sprzedaży zaniża cenę, uruchamia kolejnego stop-lossa i tak dalej. Wystarczy pchnąć.
Skoro stopy zostały głęboko przeczyszczone, to w najbliższych dniach będzie brakować sprzedających i spółki odrobią straty. Dotyczy to szczególnie rynków światowych, na naszej giełdzie może zabraknąć pieniędzy.